Lekarze z misją

Najpierw kładzie się folię, potem tekturę, na to jakiś koc, śpiwór, na wierzch jeszcze kołdrę i dopiero tak można się wyspać. Oczywiście w ciuchach, bo klatka schodowa w starej kamienicy nie jest ogrzewana. W zimie jest naprawdę ciężko, ale pan Radek nie rusza się stamtąd. Sypia tam już od roku. Mówi, że ludzie dobrzy, dadzą jakąś kanapkę, kawę nieraz przyniosą, czasem nawet czekoladę ktoś podrzuci. Ale rano obowiązkowo trzeba się wynieść; taka jest umowa z panią sprzątającą. Kazała mu też obiecać, że nie będzie zostawiał bałaganu. Nie zostawia. Raniutko wychodzi do miasta i czeka aż minie dzień, żeby wrócić na tę swoją klatkę i wreszcie móc się położyć. Takich jak on jest w samym Krakowie oficjalnie (według szacunków GUS) ponad 2 tys. Jednak faktyczna liczba bezdomnych w mieście może przekraczać nawet 5 tys. osób. 

Ten przystojny, wysoki, nieźle ubrany mężczyzna nie przypomina bezdomnego. Nie wygląda też na swoje 58 lat i wybucha śmiechem, kiedy, zgadując jego wiek, daję mu dziesięć lat mniej. Z zawodu jest mechanikiem lotniczym, w młodości pracował na Pobiedniku. Chwali się, że znał braci Wieczorków – mistrzów świata w lataniu precyzyjnym. Potem poszedł do szkoły chorążych, chciał zostać technikiem budowy SU-22. Z dumą opowiada o swoich córkach, które pokończyły studia, jedna nawet dwa kierunki. On od 1999 r. żyje właściwie na ulicy. Nie raz jeden próbował to zmienić; przez trzy lata gotował dla bezdomnych na ul. Skawińskiej. W Anglii jako health care assistant przez dwa lata opiekował się osobami starszymi i niepełnosprawnymi w hospicjum. Do noclegowni nie pójdzie, bo tam panują zasady, do których nie potrafi się dostosować, a poza tym, przyzwyczaił się już do tej swojej egzystencji. Twierdzi, że inni mają dużo gorzej. Bo śpią gdzieś na działkach, w pustostanach, nawet w kanałach.

Rozmawiamy w przychodni dla bezdomnych przy ul. Smoleńsk 4 w Krakowie. Pan Radek szepcze, że nie ma pojęcia, co by z nim było, gdyby nie pomoc tych cudownych lekarzy i wspaniałych, empatycznych pielęgniarek. – Wie pani, są lekarze i lekarze, jak to ludzie, jak w życiu. O tych tutaj złego słowa nie powiem. Pomagają jak mogą i widzą we mnie człowieka, nie jakiegoś menela. Uratowali mi nogę. Przez pół roku przychodziłem tu aż trzy razy w tygodniu ze zgniłą, sączącą się raną. Paskudnie było; owrzodzenia, zakażenie się wdało, potworny ból… Nie mam słów, żeby wyrazić moją wdzięczność. Właśnie odebrałem skierowanie na detoks i lecę stąd prosto do szpitala. Acha, nie powiedziałem jeszcze, że jestem alkoholikiem. Prawie każdy tutaj jest od czegoś uzależniony. Żeby pani wiedziała, ile ja razy próbowałem z tym zerwać! Może tym razem się uda, wszyscy tutaj we mnie wierzą, nie chciałbym nikogo zawieźć. No i tak bardzo chciałbym wyjechać do Hiszpanii (tam tak pięknie i ciepło!) albo do Anglii i znaleźć tam jakąś pracę. Widzi pani moje oczy? Łzawią, a czerwone jak u królika! To chyba alkohol tak ze mnie wyłazi.

Ul. Smoleńsk dawno już wrosła w pejzaż Krakowa jako miejsce przyjazne dla najbiedniejszych z biednych. Działająca tu od 2014 r. przychodnia, prowadzona przez stowarzyszenie Lekarze Nadziei, przyjmuje w miesiącu ponad 500 pacjentów. Wcześniej miała swoją siedzibę przy ul. Olszańskiej, dziś znajduje się na terenie prowadzonego przez o. kapucynów Centrum Dzieła Pomocy św. Ojca Pio, gdzie można się wykąpać, zrobić pranie, porozmawiać z doradcą zawodowym lub psychologiem. Codziennie rano na chodniku ustawia się też długa kolejka (ok. 200 osób). W okienku, po sąsiedzku, siostry Felicjanki wydają śniadania. Zawsze jest kawa, herbata, bułki. Siostry gotują też obiady, a o ich słynnej, działającej już 150 lat kuchni potrzebujący mówią „nasz Wierzynek”. Oprócz bezdomnych przychodzą tu osoby starsze, samotne, ubogie, które z trudem sobie radzą w dzisiejszej rzeczywistości. Ostatnimi czasy dołączyła też spora grupa przybyszów z Ukrainy. Dzięki tej i podobnym inicjatywom nikt w Krakowie nie musi być głodny. Tworzy się taka, można rzec, sieć albo „łańcuch nieobojętności”.

Prof. Zbigniew Chłap, twórca krakowskiej przychodni dla osób w kryzysie bezdomności i jeden z inicjatorów powołania stowarzyszenia Lekarze Nadziei, człowiek o niespożytej energii, niemal całe swoje życie poświęcił idei służenia najuboższym. Dziś ma 95 lat. Wyznaczając w 2018 r. swego następcę, nie musiał się długo zastanawiać. Został nim dr Marian Kopciuch, od 1997 r. lekarz-wolontariusz, neurochirurg i chirurg ogólny, na co dzień zatrudniony w jednym z krakowskich szpitali. Z ekstremalną biedą zetknął się niosąc pomoc lekarską w Afryce (Libia, Sudan). Jest ponadto certyfikowanym suicydologiem, autorem prac z zakresu suicydologii (wiedzy o mechanizmach doprowadzających do samobójstw), a zgłębiał to zjawisko będąc lekarzem w zakładach karnych. Obserwował tam powikłane ludzkie losy, wielokrotnie był świadkiem załamań psychicznych, wynikających z traumatycznych przeżyć. Zapewnia, że te doświadczenia bardzo mu się dzisiaj przydają. Podobnie jak wiedza z zakresu medycyny bólu.

– W 1995 r. Lekarzy Nadziei było więcej; działaliśmy w sześciu miastach, oprócz Krakowa byliśmy obecni w Warszawie, Wrocławiu, Gdańsku, Poznaniu, Nowym Sączu. Obecnie nasza krakowska przychodnia jest jedyną w Polsce. Podobna, ale w ramach innej organizacji działa w Warszawie – mówi dr Kopciuch.

Prezes stowarzyszenia Lekarze Nadziei jest zawsze zajęty, trudno było umówić się na rozmowę; leczy, wykonuje papierkową robotę, zwraca się o pomoc do szpitali i różnych instytucji, stara się o nowy sprzęt (bo ten pacjent musi mieć zrobione EEG! – tłumaczy pielęgniarce), jak trzeba to zmieni opatrunek, pocieszy, porozmawia. Czasem musi krzyknąć, by doprowadzić do porządku kogoś awanturującego się w poczekalni. (Bo widzi pani, niektórzy uzależnieni chcą wymóc na nas wydanie silnych leków narkotycznych,psychotropowych albo przeciwbólowych, zwłaszcza tych będących substytutami morfiny. Trzem osobom, szczególnie agresywnym wobec pielęgniarek, byliśmy niestety zmuszeni zakazkorzystania z przychodni). Trzeba przyznać, że charyzmę prezes ma.

W ubiegłym roku skorzystało z pomocy przychodni 7 tys. potrzebujących. Zaglądam do nieźle wyposażonych gabinetów; jest USG, EKG, kardiomonitor, można wykonać spirometrię i podstawowe badania biochemiczne krwi (elektrolity, troponina, APTT, dedimery, INP). Wszędzie czyściutko, na drzwiach tabliczki lekarzy i ich specjalność. Jest internista, lekarz rodzinny, chirurg ogólny i naczyniowy, torakochirurg, neurochirurg, kardiolog, geriatra, pulmonolog, ginekolog, ortopeda, laryngolog, okulista, stomatolog, hematolog, psycholog.

– Na wizytę u lekarza specjalisty czeka się najwyżej dwa tygodnie – nie bez dumy informuje dr Kopciuch. – Cóż to jest w porównaniu z kolejkami w naszej służbie zdrowia, kiedy ktoś leczy się na NFZ. Na przykład w mojej specjalności (neurochirurgia) zapisy są już na rok 2025!

Lekarze pracują tu na zasadzie wolontariatu, po godzinach codziennej harówki w szpitalu lub przychodni. 95% z nich to specjaliści II stopnia. Pielęgniarki otrzymują niewielkie symboliczne pieniądze z MOPS-u. Wśród nich, co istotne, są trzy instrumentariuszki (mnóstwo przypadków wymaga interwencji chirurga). Prawie wszyscy wykonują swój zawód od lat, mają już ustabilizowaną sytuację zawodową, a także rodzinną. Młodych, tuż po studiach, raczej ciężko przyciągnąć do wolontariatu. Robią specjalizację, wspinają się po kolejnych szczeblach lekarskiej kariery, a to nie zawsze da się pogodzić z działalnością w tym osobliwym i wymagającym miejscu. 

Zofia Zachara, pielęgniarka, związała się z przychodnią ponad 20 lat temu. Jest jak dyrygent wielkiej orkiestry; koordynuje pracę lekarzy i pielęgniarek. To w znacznej mierze dzięki niej wszystko w przychodni działa jak w zegarku. Nie raz jeden lekarze korzystali z jej rad, bo wiele tu przeżyła i widziała niejedno. Zna chyba wszystkich pacjentów, nasłuchała się wielu zawiłych historii. – Tych ludzi trzeba wysłuchać, pocieszyć, to często więcej znaczy niż założenie kolejnego opatrunku na obolałe ciało – mówi. – Wszyscy musimy być trochę psychologami. Naszym zadaniem jest pomagać drugiemu człowiekowi, pochylić się nad nim, nie oceniać. Tutaj nikt nikogo nie ocenia. Niekoniecznie jest tak, że nasi podopieczni sami są sobie winni, skoro spotkał ich taki czy inny los. To przekonanie bywa dzisiaj dosyć częste, bo jest wygodne, bo zwalnia z troski o drugiego człowieka. Tymczasem do bezdomności często doprowadzają ogromne ludzkie dramaty. Dopóki starczy sił, będę pomagać. To ogromna satysfakcja, jeśli potrafię komuś ulżyć w cierpieniu. Jednak największą radością dla nas wszystkich jest to, kiedy komuś udaje się wyjść z bezdomności, wrócić do społeczeństwa. Nie zapomnę dwóch młodych ludzi, którzy znaleźli pracę i dach nad głową, a potem z wdzięczności przyszli nam pomagać w przychodni. 

Ktoś właśnie wychodzi z gabinetu zabiegowego z opatrunkiem na podudziu, kuśtyka do okienka w rejestracji, żeby umówić się na kolejny termin. Po chwili otwierają się inne drzwi, młody człowiek zatrzymuje się, chyba chce pogadać.

– Mariusz – przedstawia się. – Pewnie zapyta pani, dlaczego tu jestem. Pracowałem w Sheratonie w Warszawie. Zbierałem pościel do pralni, potem ją przywoziłem i układałem na piętrach, żeby zatrudnione tam dziewczyny miały wszystko pod ręką. Dopóki nie nastała pandemia, wszystko było w porządku. Mieszkanie wynajmowała mi firma. Jak się zaczęło i pozamykali hotele z dnia na dzień, znalazłem się na ulicy. Zacząłem pić na umór i do tego jeszcze ćpać. Dużo tego było: amfetamina, mefedron, marihuana, ecstasy itp. Dopalacze też, nawet pracowałem kiedyś przy tym. Mieszkam teraz w domu jednorodzinnym z fajnym towarzystwem. Jest nas dziesięciu, nazwijmy to, wykolejeńców. Przynajmniej, mówiąc brzydko, nie szlajam się po ulicy.

– Jakieś plany na przyszłość? – pytam.

–  Chciałbym wyjechać do Holandii, kiedyś już tam pracowałem przy farmach solarnych. Znam się też na układaniu kostki brukowej. Tylko najpierw muszę wyjść z tych swoich nałogów, tutaj mi pomogą. Uwierzy pani, że od miesiąca w ogóle nie piję, a od tygodnia nic nie biorę? Kiedyś, jak tylko wstałem z łóżka, miałem taki przymus, że muszę zrobić skręta. To już minęło. Nawet alkohol może sobie stać, koledzy mogą pić, a mnie to w ogóle nie rusza (nie wiem tylko, jak długo potrwa ten stan). Cały proces musi się zacząć w głowie, od głębszej refleksji nad sobą, w ogóle nad życiem. Przyszedłem tu dzisiaj przez tę rękę, widzi pani jaka spuchnięta? Coś z nerwem chyba. Dostałem leki i za tydzień mam przyjść do kontroli. Po narkotyku miałem zapaść, runąłem jak kłoda i znalazłem się w szpitalu. Proszę mi życzyć siły, bo chyba pani słyszała, jak w tej Holandii o pewne rzeczy łatwo.

Bezdomni… to zawsze problem wstydliwy, mało wygodny dla każdej władzy, zwłaszcza, że mamy przecież XXI wiek. Temat wraca przed każdymi kolejnymi wyborami. Chętnie spycha się tych ludzi na margines. Najlepiej, by byli niewidzialni, gdzieś daleko, jak trędowaci w średniowieczu. Lekarze, pracując dla nich, działając jak nakazuje przysięga Hipokratesa, też czują się niezauważeni. Utrzymują przychodnię głównie z darów i nielicznych grantów. Wspomaga ich Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej, firmy i prywatni sponsorzy. Już prof. Chłap skarżył się na brak rozwiązań systemowych; kierowane do Ministerstwa Zdrowia prośby o dofinansowanie nadal pozostają bez odpowiedzi. A przecież Lekarze Nadziei z przychodnią dla bezdomnych są na pierwszej linii frontu, bo ich pacjenci nierzadko zapadają na przykład na gruźlicę czy inne choroby, których rozprzestrzenianie stanowi realne zagrożenie dla ogółu. Poprzez swoją działalność ochraniają resztę społeczeństwa. Z tego faktu mało kto zdaje sobie sprawę.

– Podczas pandemii Covid -19 nasza przychodnia była jedyną przychodnią w mieście otwartą przez cały czas. Długo pracowaliśmy bez odzieży ochronnej, zdarzało się, że lekarz przewoził chorego własnym transportem. Zachorowało trzech lekarzy i cztery pielęgniarki. Kilku przypłaciło to pobytem w szpitalu – opowiada dr Kopciuch. – Nie rozumiem też, dlaczego przez blisko trzy miesiące nie mogliśmy uzyskać pozwolenia na szczepienie przeciw Covidowi. A przecież wielu naszych pacjentów to ludzie ulicy, grupa wysokiego ryzyka. Aż 60% mieszkańców noclegowni zakaziło się Covidem.

– Z jakimi problemami zdrowotnymi zgłaszają się do was pacjenci? – pytam kierującą przychodnią doktor Iwonę Godek, lekarza geriatrę.

– Prawdziwą zmorą w tych środowiskach jest gruźlica, zwłaszcza lekooporna, wyjątkowo uciążliwa i kosztowna. Na szczęście należy do grupy chorób, których leczenie, w myśl ustawy, nie wymaga od pacjenta ubezpieczenia. Typową przypadłością bezdomnych są owrzodzenia. Na środki opatrunkowe i antybiotyki wydajemy ogromne sumy, a nasze pielęgniarki i lekarze chirurdzy na brak zajęć nie narzekają. Proszę zauważyć, że pomagamy ludziom, którzy przez cały dzień chodzą lub stoją, co sprzyja niewydolności żylnej, a wtedy niewiele brakuje do zakrzepicy i wspomnianych owrzodzeń. No bo gdzie mają się położyć, zwłaszcza zimą? Jeśli nawet korzystają z noclegowni, to regulamin nakazuje, by rano ją opuścić. Idą więc na ulicę. Poza tym leczymy wszelkiego rodzaju infekcje, zdarzają się też odmrożenia, nie brakuje pacjentów z cukrzycą, a także chorobami psychicznymi, jak choćby schizofrenia. Jest trochę pacjentów z AIDS. Dużo też przypadków padaczki, co jest wynikiem poalkoholowego uszkodzenia ośrodkowego układu nerwowego. Mamy tu również do czynienia ze świerzbem i wszawicą. Nie muszę dodawać, że nasi podopieczni zazwyczaj nie pachną jak po wyjściu z perfumerii. Zdarza się, że przez dwa tygodnie ktoś nie zdejmował butów, nie zmieniał ubrania. Na szczęście, w Centrum Dzieła Pomocy św. Ojca Pio mogą skorzystać z łaźni i pralni. Otrzymują tam też, pochodzącą z darów czystą odzież i wykąpani, ogoleni, dopiero wtedy do nas przychodzą. Gdyby nie to udogodnienie, czasem ciężko byłoby tu wytrzymać.

Duża grupa pacjentów (ponad 70%) jest nieubezpieczona. Przy zagrożeniu życia miejsce w szpitalu musi się znaleźć, karetka przyjedzie. To przynajmniej gwarantuje ustawa o ochronie zdrowia. Gorzej, kiedy ktoś nie zostaje przyjęty na oddział, a jego stan nie pozwala na powrót do noclegowni. Gdzie taki człowiek ma się podziać? Kto ma go zawieźć i dokąd? To nierzadko ludzie samotni, raczej trudni w kontakcie i pozbawieni przyjaciół, gotowych przygarnąć ich na czas choroby pod swój dach.

Kolejny nierozwiązany problem to leki. W samym Krakowie utylizuje się ich ponad 30ton rocznie. Ok. 20% z nich to wcale nie są leki przeterminowane i nadają się do użytku. Już prof. Chłap apelował, że to szczyt marnotrawstwa, w dodatku lekarze są zmuszeni narażać się przepisom, które uważał za bezduszne. Bywalców przychodni przy ul. Smoleńsk bardzo często nie stać na wykupienie choćby najtańszych medykamentów w zwykłej aptece. Korzystają z działającej od lat apteki darów na os. Dywizjonu 303 w Nowej Hucie. Stowarzyszenie Lekarze Nadziei zaopatruje przychodnię głównie w antybiotyki, opatrunki i leki przeciwpadaczkowe. Reszta pochodzi z darów. Niewykorzystane opakowania, które trafiają do pojemników, chociaż skrupulatnie przeglądane i segregowane przez farmaceutów, bywają solą w oku inspektorów Nadzoru Farmaceutycznego. Półlegalny proceder, ze zrozumiałych względów nie może też budzić entuzjazmu wielkich koncernów. Lekarze Nadziei balansują więc na granicy prawa, wydając swym pacjentom w ciągu roku 22 tys. leków. Od lat bezskutecznie domagają się uregulowania tej niezwykle ważnej kwestii.

Jak wyjść z bezdomności? – Nie każdy tego chce! – mówi Irena Fliegner, psycholożka, w przychodni od 2 lat. – To długotrwały i wymagający ogromnego wysiłku proces. Im dłużej ktoś tkwi w kryzysie bezdomności, tym trudniej mu uporządkować życie, zawalczyć, by wróciło na dawne tory. Przyszedł kiedyś na rozmowę człowiek, który los bezdomnego sam sobie wybrał i żył tak już 20 lat. Przyznał, że popełnił straszny błąd decydując się na taką drogę. Był niezwykle inteligentny i błyskotliwy, rozmowa z nim była fascynująca; o sensie życia, Bogu, szczęściu, o śmierci. Studiował kiedyś filozofię. Został na tej ulicy, nie dało się mu pomóc…

Osoby ekstremalnie doświadczone przez los tworzą wokół siebie mur nieufności, niechętnie wprowadzają innych w zakamarki swojej duszy. Z początku niektórzy nawet podśmiechiwali się z umieszczonej na drzwiach tabliczki z napisem: psycholog. Regularne przychodzenie na terapię w większości przypadków nie wchodzi w grę (a co mi pani pomoże! – irytują się czasem). Ludzie niechętnie przyznają się do bezdomności, wstydzą się, stosują kamuflaż. Nie brakuje wśród nich osób dobrze ubranych, z wyższym wykształceniem. Przeważają mężczyźni.

– Nierzadko są to osoby uzależnione. Alkohol, leki, narkotyki znieczulają, pozornie zmniejszają cierpienie; sprawiają, że świat na chwilę wydaje się lepszy, fajniejszy – mówi pani psycholog. – Ci ludzie nie potrafią utrzymać pracy, bo wpadają w ciągi alkoholowe lub inne. Tworzy się błędne koło. I jeszcze jedno. Każdy potrzebuje własnej przestrzeni, schronienia, choćby ciasnego kąta, gdzie jest bezpiecznie i ciepło. To potrzeba z gatunku tych podstawowych, elementarnych. Trzeba stworzyć tym ludziom kompleksowy, starannie przemyślany program wychodzenia z bezdomności. Tylko wtedy to może się udać.

– Szkoda tylko, że zanika dzisiaj w ludziach empatia – dodaje dr Kopciuch. – W tamtych trudnych latach, latach stanu wojennego, kiedy rozpoczynaliśmy naszą misję, istniała między ludźmi silniejsza więź. Człowiekowi było jakoś tak bliżej do drugiego człowieka. Dobrze by było na nowo odszukać w sobie choćby szczyptę altruizmu, zrozumienia, akceptacji i tamtej dawnej solidarności.

Katarzyna Siwiec

Do ramki: Stowarzyszenie Lekarze Nadziei niesie pomoc bezdomnym i ubogim, ludziom na progu wykluczenia społecznego. Początki działalności sięgają czasów stanu wojennego, kiedy polscy medycy nawiązali współpracę ze swoimi francuskimi kolegami z organizacji Les Médecins du Monde (Lekarze Świata). Wobec niechęci władzy ludowej do „zachodnich sił” (wniosek o rejestrację złożony do ówczesnego ministra spraw wewnętrznych, gen. Czesława Kiszczaka, spotkał się z kategoryczną odmową), polską filię Lekarzy Świata powołano na tajnym zebraniu w Warszawie, w podziemiach kościoła św. Krzyża (1984). Filia została z czasem przekształcona w niezależną polską organizację Lekarze Nadziei. Jej współzałożycielem i długoletnim prezesem był prof. Zbigniew Chłap z Krakowa, lekarz filantrop, dla którego pomoc najuboższym stała się głównym życiowym celem. Lekarze Nadziei realizują swą misję także w innych krajach Europy oraz w Afryce, Azji . Pomagają też szczególnie rodakom zza wschodniej granicy (Ukraina, Białoruś, Litwa).